Widzę trzy wyjścia z tej sytuacji. Albo ją przemilczę, albo zrobię z Was idiotów, albo powiem prawdę. Pierwsza opcja jest niewykonalna dla ekstrawertyka, a druga znacznie łatwiejsza od trzeciej. Zobaczcie, co przeczytalibyście, gdybym się na nią zdecydowała:
Pół roku temu przystąpiłam do rewelacyjnego programu! Ten krok pozwoli mi lepiej zrozumieć Was – moich czytelników, a przede wszystkim przyszłych pacjentów. Postanowiłam zmienić moje nawyki żywieniowe. Dałam sobie 6 miesięcy na to, by przytyć. Nie za dużo – 5,6, może 7 kilogramów. Oczywiście w trakcie eksperymentu regularnie ćwiczyłam i odżywiałam się możliwie najzdrowiej! Tylko czasami musiałam podbijać dzienną podaż kalorii pizzą. Ewentualnie lodami. Ale wiedzcie, że brzydziłam się tym strasznie, a fuj! Kto chciałby jeść takie rzeczy, skoro można odżywiać się koktajlami z jarmużu, dzikim łososiem i naparem z czystka.
OK. Gdybym była jedną z osób, z których troszkę podśmiechuję się publicznie od dwóch lat (no wiecie, słodkopierdzące cizie, panie perfekcyjne, ludzie bez skazy) pewnie postawiłabym w tym miejscu kropkę. Będąc sobą (Waszą Lajfstajlową z finezyjną cebulą na czubku głowy) rozwinę ten wątek. Choć wygodniej byłoby sobie odpuścić i pokazać jaka to ja nie jestem uśmiechnięta, kompetentna, zadowolona z życia, permanentnie zmotywowana (i jednocześnie motywująca), zarażająca dobrą energią, pomysłowa, kreatywna, aktywna, wysportowana i zgrabna.
Pół roku temu znalazłam się na zakręcie. Nie chcąc przepuścić żadnej okazji na realizację super zlecenia, brałam na siebie znacznie więcej, niż mogłabym zrobić bez skutków ubocznych. Zaczęły się cholernie wysokie i kręte schody na studiach. Zawirowania zdrowotne, trochę wybojów w życiu osobistym. Pierwsze sygnały dawałam w tekście Jeśli nie można z czegoś wyjść, to trzeba przez to przejść. Próbowałam przez to przejść. Przebrnąć, przekopać się. Zamiast tego miałam wrażenie, że zapadam się coraz głębiej i w coraz ciemniejszą dziurę (albo to drugie na d). Perspektywa na poprawę stanu rzeczy wydawała się tak samo realna, jak wygrana w totka. Przyznajcie, ciężko byłoby wygrać, skoro nie wysyła się kuponów, prawda? Nie lubiłam siebie w tym okresie. Bywały dni, w których podniesienie się z łóżka urastało do rangi rzeczy niemożliwej. Denerwował mnie marazm, w który popadłam, ale im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiałam, tym bardziej byłam sobą zażenowana.
Bloga też nie lubiłam już tak, jak dawniej – zapewne dało się to zauważyć w publikowanych treściach. Czułam się jeszcze gorzej, widząc swoje entuzjastyczne posty sprzed kilku miesięcy. Osoba, którą widziałam codziennie w lustrze wydawała się nie być nawet spokrewniona z autorką tamtych tekstów. Bywały jaśniejsze dni. Wtedy kupowałam kolejny notatnik, który sumiennie tytułowałam najpiękniejszą kaligrafią na jaką mnie stać. Wiecie never don’t give up i podobne mądrości. Biegłam na siłownię, na targ po świeże warzywa. Dzwoniłam do Łukasza, żeby poinformować go, że dziś, że teraz już na pewno, że na 100%, że to ten moment. Aż przytrafiała się kolejna rzecz, która wydawała się być o jedną rzeczą za dużo. Z kielicha goryczy sączyły się strumienie, a na trumnie pełnej gwoździ fakir mógłby dać swoje najlepsze show. Jedzenie, treningi były na szarym końcu listy priorytetów. Miałam je dokładnie w tym miejscu, które sukcesywnie obrastało cellulitem i tłuszczem. Lody na śniadanie? Perfekt! Pizza na obiad? Doskonale! Chipsy na kolacje? Wspaniale! Dopóki biegałam, wychodziłam na zero. Ale w pewnym momencie przestałam. No i stało się.
Od kwietnia do października przytyłam 8 kilogramów. Z 64,5 zrobiło się 72,5. Tak – to nawet więcej, niż przed metamorfozą (zdjęcia w białym kostiumie są z 2012 roku, a te znajdujące się pod nimi aktualne).
W tym miejscu pozwolę sobie na pierwszy pozytywny element tego tekstu: mimo, że ważę więcej, to wyglądam lepiej niż wtedy. Na szczęście! W innym razie mój tekst o BMI i inne wzmianki na temat zasadności ważenia się, byłyby mało wiarygodne. Fakt, że przez blisko dwa lata (w miarę) regularnie trenowałam i (w miarę) racjonalnie się odżywiałam też nie pozostaje bez znaczenia. Swój udział mają w tym zapewne również zabiegi karboksyterapii.
No właśnie. Dochodzimy do miejsca, które przeraża mnie bardziej, niż samo w sobie ściśnięcie uda na potrzeby zdjęcia.
Tego, jak odbierzecie dzisiejszy tekst, boję się bardziej niż samotnej nocy w lesie, ustnych egzaminów i wycofania czekoladowych lodów Grycan. Wiarygodność jest dla mnie jedną z największych wartości. Nie lubię wciskać kitu, mydlić oczu, ani robić z ludzi idiotów. Wierzę, że odbierzecie ten tekst jako jej przejaw, a nie zaprzeczenie.
Żaliłam się przez ostatnie 677 słów. To najlepszy moment, by powiedzieć wyraźne i dobitne STOP. W aktualnym stanie rzeczy zauważyłam szansę. Największą wartością tego bloga była moja metamorfoza dokumentowana miesiąc po miesiącu. Żywy człowiek, próbujący zrobić dla siebie coś dobrego, ma większe szanse zainspirować do tego kolejne osoby, niż superfitbezproblemowydietetyk.
Drodzy Państwo – jeśli po moim wstydliwym wyznaniu nie zamierzacie porzucić bloga – zapraszam Was do śledzenia nowego cyklu Dietetyk na diecie.
“Nie stresuj się tak” – ale by było pięknie, jakby ten tekst kiedykolwiek zadziałał na kogoś, kto jest w swoim szczytowym momencie stresu. Proces odzyskiwania wewnętrznej równowagi jest bardzo złożony…
Zaburzenia z napadami objadania się (BED) to jedno z najczęściej występujących zaburzeń odżywiania, które charakteryzuje się utratą kontroli nad jedzeniem i towarzyszącym temu poczuciem winy. Choć sporadyczne przejedzenie zdarza się…
Dieta fleksitariańska może być na początku wyzwaniem. Jeśli do tej pory białkową bazą większości Twoich posiłków było mięso to wprowadzenie roślinnych źródeł białka może wydawać się wymagające. Na szczęście możesz…
Jeśli zastanawiasz się, jak ułożyć pełnowartościową, smaczną i zbilansowaną dietę bez konieczności odwiedzania wielu sklepów, to jest dla Ciebie rozwiązanie. Korzystając z produktów dostępnych w Dino (i każdym zwykłym sklepie)…