Mam wrażenie, że opatrzność opacznie zrozumiała pytanie z tytułu wpisu. Przygotowała dla mnie rebus. W słowie fit samogłoskę I zastąpiła A. Po czym powiedziała: to nie rebus, to jest ciastko z wróżbą (proszę jej z rozpędu nie zeżreć, jak wszystkich poprzednich bez wróżby).
Nie będę czarować, nie byłam gazelą fitnessu w ostatnich kilkunastu dniach.
Nie znoszę ćwiczyć w domu. Mieszkam na 35 metrach kwadratowych, pracuję w domu razem z mężem (nad wspólnymi projektami). Nasza przestrzeń spełnia funkcje mieszkania, biura, magazynu (więcej półek zajmuje sprzęt i gadżety do foto/video, niż wspólne ubrania) i najzwyczajniej w świecie nie mam ani ociupinki ochoty nadawać mu jeszcze roli siłowni.
Czy da się to zrobić? Ależ oczywiście!
Czy to wymówka jak każda inna? Być może.
Czy mam ochotę robić porządne treningi w domu? Żadnej.
Czy kogoś obchodzi moja lista skarg i zażaleń? Absolutnie.
Matka boska fitnessowska kazała mi złożyć podanie na stercie śmieci, którymi nigdy się nie zajmie, a zamiast tego ja mogłabym zająć się ogarnięciem swojego żyćka, bo nikt tego za mnie nie zrobi.
Z miesięcznym opóźnieniem dotarło do mnie, że obecna sytuacja jest czymś więcej, niż stanem przejściowym i nierozsądnie byłoby odkładać siebie na później, gdy okoliczności zaczną mi sprzyjać i będę mogła wrócić do ukochanych treningów siłowych (głównie z wykorzystaniem kettlebells), biegania, spacerów i innych sposobów na podbijanie NEAT.
Moje nawyki żywieniowe i treningowe były dobrze ukształtowane, nie miałam problemów z regularnością i realizowaniem swoich celów. Nie jestem typem człowieka, który uwielbia aktywność fizyczną, ale uwielbiam efekty, które daje:
Tyle tylko, że całkowicie zapomniałam o tym w czasie izolacji! Skupiłam się na tym jak bardzo nie chce mi się ćwiczyć w domu, zamiast dostosować się do aktualnych warunków i pomimo nich zrobić dla siebie coś dobrego. A nie ze względu na nie, nie robić prawie nic!
Przyznam, że piszę o tym z lekkim zakłopotaniem. Wolałabym – jak na profesjonalnego promotora fit życia przystało – móc podzielić się z Wami moimi strategiami na radzenie sobie świetnie w pandemii, niestety większe doświadczenie mam w nieradzeniu sobie.
Mimo, że ta sytuacja obchodzi się ze mną i moimi bliskimi łaskawie, dużo rzeczy się posypało. Rutyna treningowa, aktywności poza domem, podróże, jedzenie na mieście, randki, spędzanie czasu z bliskimi równoważyły moje skłonności do przepracowywania się i wkręcania się w przeróżne źródła niepokoju. Totalnie spadły mi morale, humor, samopoczucie. Gdzieś na horyzoncie zamajaczyły kontury Francy. Pojawiły się też wyrzuty sumienia podgryzające mnie natrętnie co wieczór, gdy kolejny raz moja dupa okazywała się za ciężka, by ruszyć ją do ćwiczeń. Drogie wyrzuty, skoro i tak mnie zjadacie, to może mogłybyście łaskawie wziąć gryza z fałdki podpępkowej większej, która jest na dobrej drodze do przeżycia swoistego renesansu?
W końcu ruszam się znacznie mniej, niż zwykle, a jem tyle samo – nie można się spodziewać innego rezultatu, niż ekspansji tkanki tłuszczowej.
Skonfrontowałam wyrzuty sumienia z moimi przekonaniami. Warto się tego podjąć, bo nigdy nie wiadomo z jaką intencją przybywają wyrzuty.
Czasami są echem nadmiernego perfekcjonizmu, prób dążenia do niedoścignionego ideału, która z góry skazana jest na niepowodzenie (ale bardzo nie chcemy się z tym pogodzić, więc każde odstępstwo od planu staje się źródłem wyrzutów sumienia). Wtedy nie warto ich słuchać, a zamiast tego można negocjować i wyjaśniać, że naprawdę nie ma konieczności, by zawracały Ci głowę takimi pierdołami, które zgodnie z aktualną wiedzą nie staną Ci na drodze do celu.
A czasami wyrzuty sumienia mają po prostu rację. Moje przyszły mi przypomnieć, że przestałam działać w zgodzie z MOIMI wartościami, co do których nie mam żadnych wątpliwości. Olałam kwestie, które są dla mnie ważne. W tej sytuacji nie zamierzam spychać wyrzutów sumienia na dalszy plan. Chowam dumę w kieszeń galowego dresu i przyznaję im rację: nic się nie zmienia, od nadupie siedzenia.
Opowiem Wam, co dla siebie zaplanowałam i jakim tokiem myślenia spróbowałam przywrócić sobie wiarę w sens starania się o siebie już TERAZ, a nie wtedy, kiedy będę mogła wygodnie wrócić do ulubionych rytuałów.
Nie chcę snuć długofalowych celów. Mój wewnętrzny control freak wystarczająco cierpi z niewiedzy odnośnie tego jak długo potrwają przeróżne ograniczenia. I wydłużającej się listy rzeczy, na które nie mam wpływu.
Odkąd przyznałam przed sobą, że obecny stan rzeczy mi przeszkadza, przestałam czerpać radość z leniuchowania. Skoro nie bawię się dobrze w stanie „bez ćwiczeń”, to równie dobrze mogę nie bawić się dobrze ćwicząc.
I to chyba główna przyczyna, dla której chcę coś zmienić. Nadal wierzę we wszystkie korzyści z aktywności fizycznej. Po prostu na moment zapomniałam o nich w nowych okolicznościach. Niczego dobrego to nie przyniosło, nie czerpię żadnych korzyści z zaniechania aktywności.
A może okaże się, że nie będzie tak źle? Spróbuję odrzucić oczekiwania i porównywać treningi domowe do moich ulubionych na siłowni.
Tak, definitywnie chcę, żeby aktywność wróciła do mojej codzienności! Jedynym sposobem, żeby przypomnieć sobie, że każdy trening jest lepszy niż żaden i Z D E C Y D O W A N I E ma sens, jest… zacząć to robić ;).
Wolę nie zakładać, że trenując w domu poczynię progres życia. Jednak nawet jeśli nie będzie to najbardziej efektywny trening i wiem, że „mogłabym dać z siebie więcej”, to dzięki temu i tak:
Konsekwencje tej decyzji nie są szczególnie przerażające.
Będę się wkurzać na brak miejsca (dosłownie ograniczający możliwość wykonania niektórych ćwiczeń), będę marudzić na to, że jest duszno i gorąco, będę klnąć jak szewc uderzając skakanką o lampę, ale tylko na środku salonu jest wystarczająco dużo miejsca, żebym mogła w ogóle na niej poskakać ;).
Z drugiej strony, skoro już przyznałam przed sobą i przed Wami, że to dla mnie mało atrakcyjna perspektywa, to nie będę wielce zdziwiona stając każdorazowo na macie?
Skoro już pozbyłam się złudzeń i zakładam, że regularny trening w domu będzie raczej obowiązkiem do odhaczenia niż źródłem ekstatycznej radości, to może będzie łatwiej?
Oczekiwania są źródłem rozczarowania. No to ciach, odcinam się od nich. Z góry zakładam, że lekko nie będzie.
Mój aktualny system działa dobrze, a skoro tak, to nie ma co kombinować, bo można przedobrzyć ;). Będę kontynuować moje ulubione podejście do zdrowego odżywiania, czyli jedzenie bez liczenia i ważenia. Dieta czy liczenie kalorii w aplikacji to bardzo dobrze narzędzia uczące zdrowych nawyków w praktyce, ale już tego nie potrzebuję.
Aktualnie więcej korzyści czerpię ze spontaniczności w kuchni i kierowania się sygnałami z ośrodków głodu i sytości. Nie odnotowałam negatywnych konsekwencji sylwetkowych zaprzestania liczenia kalorii, więc z chęcią korzystam z większej swobody.
Jedzenie bez liczenia i ważenia może być atrakcyjną strategią dla osób znudzonych dietą, zmęczonych ważeniem produktów i wpisywaniem ich do apki. Albo dla tych z Was, które mimo wielu podejść nie potrafiły wytrzymać na żadnej diecie (nawet takiej, która pozornie mogłaby Wam odpowiadać).
Pod koniec kwietnia będzie miała miejsce premiera mojego poradnika o jedzeniu bez liczenia i ważenia. Na razie powiem tylko tyle, że NIE będzie to e-book o klasycznie rozumianym jedzeniu intuicyjnym. To coś pomiędzy ścisłą kontrolą odżywiania, a odpuszczeniu wszelkich zasad w nadziei, że podświadomość skłoni Was do wybierania chipsów z jarmużu zamiast laysów.
Niedługo opowiem Wam więcej o tej metodzie, a jeśli już teraz czujesz, że to może być coś dla Ciebie, możesz kupić książkę w sklepie Dr Lifestyle.
Gdybym miała okazję odtworzenia swojego marudzenia na treningi sprzed miesiąca, pewnie nieźle bym się teraz uśmiała. Za zimno za bieganie, zajęcia jogi na za późną godzinę, na siłowni tłoczno się zrobiło, mam zakwasy i cała reszta tego blablablabla, za którego przywrócenie dużo bym teraz oddała.
Potrafię sobie wyobrazić sytuację, w której mieszkam na siłowni, a orbitreka używam tylko wtedy, gdy chcę zawiesić na czymś ubranie. Nie doceniałam tamtych możliwości, więc może i teraz nadto skupiłam się na negatywach. A prawda jest taka, że aktywność nigdy nie powinna zależeć bardziej od okoliczności, niż ode mnie.
Skoro mogłam nie robić treningów w fajnych warunkach, to teraz dla odmiany mogę je robić w warunkach niefajnych.
I cieszę się, że postanowiłam Wam o tym opowiedzieć, bo chyba właśnie przekonałam samą siebie, że naprawdę warto.
Czas się przekonać! Będę meldować na bieżąco na instastories. Dajcie znać jak u Was z aktywnością. Chwalcie się sukcesami albo żalcie na przeszkody – wierzę, że razem będzie nam raźniej.
Na diecie nie trzeba rezygnować z przyjemności jedzenia. Smak to coś więcej niż tylko kalorie – to też satysfakcja z posiłku, uczucie sytości i mniejsze ryzyko podjadania. Dlatego warto zaprzyjaźnić…
PCOS to jedno z najczęstszych zaburzeń hormonalnych u kobiet, które może współwystępować z insulinoopornością, problemami z płodnością, trądzikiem czy trudnościami z utrzymaniem prawidłowej masy ciała. Wpływ diety na przebieg PCOS…
W dzisiejszych czasach cukier stał się jednym z największych wrogów naszej diety. W mediach społecznościowych czy w rozmowach ze znajomymi często słyszymy: cukier uzależnia jak kokaina, cukier zabija. Wytykamy go…
“Nie stresuj się tak” – ale by było pięknie, jakby ten tekst kiedykolwiek zadziałał na kogoś, kto jest w swoim szczytowym momencie stresu. Proces odzyskiwania wewnętrznej równowagi jest bardzo złożony…