5 lat Dr Lifestyle w sieci – co się działo, co się zmieniło i co dalej z blogiem?

To było chyba w 2009 roku, na początku liceum, gdy zobaczyłam Joannę Glogazę w kozakach za kolano. Byłam wtedy pewna dwóch rzeczy: chcę mieć takie kozaki i chcę założyć bloga. Kozaki okazały się za drogie, więc został mi jedynie blog. Nie ten, którego teraz czytasz. Pod inną domeną, na innym serwerze i o innej tematyce (takiej nie sięgającej daleko powyżej czubka mojego nosa, gdyż wówczas byłam przekonana, że moje miłosne wzloty i upadki są wystarczająco interesujące, by miały przedrzeć się na ekrany cudzych monitorów).
Szybko zdobył popularność i równie szybko zniknął z Internetu z-do-końca-nie-mojej-winy.
Na nowe kozaki i nowego bloga, czas przyszedł 3 lata później. Zaczynałam wówczas studiować drugi kierunek (pierwszym była biotechnologia medyczna, dietetykę zaczęłam rok później), który obligował do tego, by ZACZĄĆ WRESZCIE JAKOŚ WYGLĄDAĆ.
Jednym z pierwszych wpisów była stylizacja na randkę, w którym to poście śmigałam w tychże kozakach za kolano na szalonej szpilce po kostce brukowej ze sztuczno-złotym naszyjnikiem nałożonym w roli ozdoby przykrótkiej sukienki. Próbowałam po omacku wkroczyć do świata fit bełcoachingu, pokazując moją własną drogę zakwasami i potem płynącą.
Założyłam bloga, żeby schudnąć. Kilogramy zniknęły, a blog pozostał. Przez lata odwiedziło go ponad trzy i pół miliona osób, a każdego miesiąca moje wypociny czyta ponad 100 000 osób.
Gdy wracam do pierwszych wpisów na blogu zachodzę w głowę, jak to się stało, że zyskał popularność. I to nie jest kokieteryjna skromność, no sami spójrzcie:
Mała próbka wesołej twórczości wystarczyła, bym z pełnym przekonaniem mogła napisać: poziom merytoryczny bloga wzrósł. UFF.
Im bardziej interesowałam się tematyką odchudzania, tym więcej sprzecznych informacji czytałam w Internecie. Każdy ekspert zdawał się mieć najlepszą, najskuteczniejszą, najbardziej efektywną i najniejszą metodę gwarantującą spektakularne rezultaty. Niby wszyscy napisali już wszystko o odchudzaniu.
A epidemia otyłości nie dość że jak była, tak jest, to nadal zachowuje tendencję wzrostową.
Z szukania prawdy i demaskowania gównoprawdy uczyniłam swoją małą, życiową misyjkę. Zrealizowałam kilkadziesiąt kursów, przeczytałam setki artykułów naukowych i pewnie nie mniej (co prawda różnej jakości) książek. Stale się doszkalam, szukam wiedzy w oryginalnych źródłach (samodzielnie interpretuję wyniki aktualnych badań naukowych, nie przedrukowuję przypadkowych informacji). Inwestuję dużo czasu i pieniędzy, by rozwijać się w swoim fachu.
To nie zawsze wystarcza. Przy pladze zaburzeń hormonalnych i chorób cywilizacyjnych, przed dietetykami stają naprawdę duże wyzwania. Trudno o szablonowe rozwiązania, a coś takiego jak „sprawdzona i w 100% skuteczna metoda” w zasadzie nie istnieje. Brak wystarczająco dużej wiedzy i doświadczenia, by komuś pomóc najbardziej frustruje mnie w mojej robocie. Jednocześnie, jest najsilniejszym motorem napędowym. O ile nie mogę nikomu obiecać efektów, tak pełne zaangażowanie jak najbardziej.
Zależy mi na ludziach.
Kierunek rozwoju dyktujecie Wy – moi Czytelnicy, obserwatorzy, podopieczni i pacjenci. Staram się uważnie słuchać i obserwować, by poznawać Wasze potrzeby i obawy. Mam ogromne szczęście pracować w branży, która mnie pasjonuje i pozwala prowadzić taki styl życia, jaki lubię. Mam czas na samorozwój, podróże, spotkania z przyjaciółmi i rodziną. Mam satysfakcję, bo to, co robię realnie przekłada się na jakość życia innych ludzi.
Prywatnie jestem spełnioną żoną. Jeśli czytacie mnie od dawna, wspólnie przeżywaliśmy pierwsze randki, razem cieszyliśmy się z zaręczyn, przygotowywaliśmy się do ślubu. Nasza rodzina stopniowo powiększała się o kolejne koty. Kilka razy się przeprowadzaliśmy, zmienialiśmy pracę i rzucaliśmy pracę.
Dziś żadne z nas nie pracuje na etacie. Skończyłam studia. Założyłam firmę. Mieszkamy i działamy na 35 metrów w modelu rodzinnym Dwa + Plusz + Plusz.
I nawet nie wyobrażacie sobie ile dla mnie znaczy możliwość napisania tego zdania z pełnym przekonaniem. Zanim w lutym 2017 roku zaczęłam terapię nerwicy lękowej (i stanów depresyjnych będących jej skutkiem), ciężko było mi odczuwać satysfakcję i radość z życia. Nie przeszkadzało mi w tym odnoszenie sukcesów, ogarnianie życia, szczęśliwy związek. To, co się działo nie miało wiele wspólnego z tym, jak się czułam.
Zawsze przecież mogło być więcej. Lepiej. Mocniej. Bardziej.
Moją konydcję psychiczną w latach 2015-2017 można by narysować na sinusoidzie. Od hurraoptymistycznych momentów „mogę wszystko” przez „jestem gównem” po „obudźcie mnie jak skończy się zima, a jeśli zapomnicie, to może i lepiej” i „jestem zdrowa, przecież każdy może mieć gorszy czas” mieszanym z „jestem wariatką, ale nie pójdę do lekarza, bo na pewno wciśnie mnie w biały kaftan”.
Możecie nawet pamiętać te subtelne wtrącenia, w których wyrażałam nadzieję, że „jeśli nie można z czegoś wyjść, to trzeba przez to przejść”. A może ten wpis podsumowujący 2016 rok, który później ocenzurowałam, bo tak bardzo nie chciałam przyznać się przed samą sobą, że jest naprawdę źle. Bałam się, że kiedy zacznę o tym pisać, nie będzie odwrotu i nie zostanie w moim życiu ani jedna strefa, w której czuję się względnie normalnie.
Nie zrozumcie mnie źle – to nie tak, że na blogu udawałam, że wszystko jest okej. Zwyczajnie gdy nie było okej, nie miałam ochoty pisać o niczym. A już na pewno nie chciałam jeszcze bardziej pogrążać się w negatywnych myślach. Miałam wtedy za duży burdel w głowie, by zapraszać do niej gości. Potrzebowałam czasu dla siebie i bardzo cieszę się, że sobie na niego pozwoliłam.
To, co widzimy w Internecie, to zazwyczaj tylko skrawek (skraweczeniek) czyjegoś życia. Skraweczek, którego zakres zalezy wyłącznie od nadawcy komunikatu. Wyciszanie niektórych wątków to wybór, do którego twórca ma prawo. Czasami potrzeba jednostki-autora musi być ważniejsza niż potrzeba grupy (czytelnicy, którzy chcieliby wiedzieć, co się dzieje), bo na szali stoi on sam.
O moim leczeniu wiedziała wąska grupa osób. Nie dlatego, że wstydziłam się problemu. Postrzegałam go jako intymną sytuację, w której sama muszę się sobą zaopiekować bez zmartwionych głosów dobiegających zewsząd. Nie oczekiwałam wtedy pocieszenia. Potrzebowałam spokoju i własnej uwagi.
Od niedawna nie biorę leków. Terapia jeszcze trwa. Żyje mi się lżej, niż kiedykolwiek wcześniej.
To nie tak, że już nie miewam dni jęczybuły, nie bywam rozmemłana i nigdy nie czuję się jak najgorszy człowiek na świecie. Jasne – te momenty nadal się zdarzają. Świat jakoś tak nie przestał się kręcić tylko dlatego, że chciałabym, by na mnie poczekał. Aż się poukładam, ugaszę pożary i będę gotowa zacząć na nowo. No nie. Nadal zdarzają się złe rzeczy.
Ale potrafię sobie z tym radzić i nie dopuszczam do tego, by negatywne emocje zawładnęły całą resztą codzienności. Jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Już się tak nie boję. I pomyśleć, że wystarczyło przyznać się przed sobą: mam problem. potrzebuję pomocy.
Boli mnie dupa, idę do proktologa. Albo wyłączam Instagram i inne dupobólogenne strony.
Boli mnie dusza, idę na terapię.
Nie dam sobie wmówić, że jest inaczej. Wariactwem nie jest walczyć o lepszą jakość życia dla siebie i (pośrednio) swoich bliskich, tylko olać temat i pogodzić się z tym, że życie jest jak papier toaletowy (wiecie, szare, długie i do dupy). Podjęcie terapii było najlepszym, co zrobiłam dla siebie przez całe życie. W tym czasie, przekonałam się, że:
Brzmi jak bełkołcz, z którego śmiałam się we wstępie, co? Mam to gdzieś. Zgadzam się – to wszystko banały. Ale inaczej jest czytać o nich kolejny raz, kiwać głową przez kilka sekund, a później wrócić do codzienności bez stosowania wiedzy w praktyce, a inaczej, gdy po prostu w to wierzę. To mój zbiór zasad, kompas i lek na zwątpienie.
I jeśli miałabym wybrać jedną rzecz, o której marzę, byś ją zapamietala, byłoby to: nie czekaj aż spadniesz na dno, gdzie czeka Cię tylko muł a od spodu puka jedynie Anders Behring Breivik. Jeśli czujesz, że toniesz- idź do lekarza.
Może gdybym wiedziała o tym wcześniej, zaoszczedzilabym sobie wiele niepokoju, bólu i rozczarowań. Że nie radzę sobie ze sobą. Że spadam coraz głębiej i głębiej. Że ten mój plecak co tak ciąży i ciąży ma w sobie coraz więcej kamieni, którym ciężko stawić opór. Że w tym gównie wcale nie tak łatwo nauczyć się plywać. Że burza jakoś tak zwyczajnie nie chce minąć. I trwa, i trwa, i trwa, i nie obchodzi jej nic a nic, że już nie mogę. Że jak już na chwilę wyjdzie słońce, to jeb – idzie tsunami.
Bycie pieprzoną Zosia Samosią mogło wyrządzić mi duża krzywdę.
Dziękuję Ci losie, że postawiłeś na mojej drodze faceta, który chciał o mnie zawalczyć.
Dziękuję Ci Mężu.
Pracuję mniej, ale efektywniej. W 2016 roku pisałam, że chce odpoczywać w czasie odpoczynku i pracować w czasie pracy. Od momentu wdrożenia tej zasady w życie, mam czas na wszystko. Chociaż nie. Nie na wszystko. Na priorytety, które nigdy nie były tak jasne, jak teraz.
Pracuje ze sobą nad sobą. Jestem dla siebie ważna, dbam o to, by na bieżąco zaspokajać swoje potrzeby i nie nadwyrężać zasobów.
Dbam o męża i nasza relację. Otaczamy się dobrymi ludźmi, którym możemy ufać.
Rozwijam się zawodowo. Ekscytuje mnie to, co robię. Nie zawsze jest łatwo, ale nie oczekuję, że będzie.
Buduję biznes online.
A gdy pisałam ostatnie zdanie (to o biznesie online), długo nie mogło przejść mi przez palce. Czułam się nieco zawstydzona. Jak mała dziewczynka, która założyła szpilki mamy, umazała się czerwoną szminką i oznajmiła: JESTEM DOROSŁA!
Przedsiębiorzosci nie nauczyłam się w szkole, ani nie obserwowałam jej w domu- rodzice są świetnymi ekspertami w swoich dziedzinach, ale zawsze realizowali się w pracy na etat. Zanim założyłam firmę, nie wiedziałam nic o „prowadzeniu biznesu”. Poszłam za intuicją. Zamierzałam tworzyć produkty i usługi o wyższej jakości niż to, co udostępniam za darmo na blogu. Wiedziałam, jakie muszą być, bo przecież jestem z Wami w kontakcie od lat. Uznałam, że to wystarczy.
Do zobaczenia!
Prywatnie zamierzam nadal dbać o siebie i moich najbliższych. Spędzać dużo czasu z ludźmi, których kocham, zwiedzać z nimi świat, robić pasjonujące rzeczy a jak najdzie nas ochota, to robić kotlety mielone w niedzielę, by milej oglądało się cały sezon serialu.
Jest dobrze. Tak, jak zawsze miało być.
Nie za bardzo lubię mówić o uczuciach, dlatego często chowam się za maską autoironii i sarkazmu. Mogłabym teraz narysować Wam laurkę w Paincie, poudawać, że jestesmy na rozdaniu Oscarów i złożyć Wam oficjalne podziękowania, zrobić urodzinowy tort-zakalec i zjeść go w całości na lajwie czy rzucić przepisem na watę cukrową 0 kcal.
Uznałam, że pierwsza randkę mamy już za sobą, kokieteryjne zaloty też i mogę napisać po prostu: dziękuję.
Dziękuję Wam za wysoki poziom komentarzy, zaangażowanie we współtworzenie moich miejsc w sieci (szczególny ukłon do dziewczyn z Pozytywnej) i za pomoc w promowaniu idei pozytywnego odchudzania. Fajnie jest mieć wokół siebie takich ludzi.
Na diecie nie trzeba rezygnować z przyjemności jedzenia. Smak to coś więcej niż tylko kalorie – to też satysfakcja z posiłku, uczucie sytości i mniejsze ryzyko podjadania. Dlatego warto zaprzyjaźnić…
PCOS to jedno z najczęstszych zaburzeń hormonalnych u kobiet, które może współwystępować z insulinoopornością, problemami z płodnością, trądzikiem czy trudnościami z utrzymaniem prawidłowej masy ciała. Wpływ diety na przebieg PCOS…
W dzisiejszych czasach cukier stał się jednym z największych wrogów naszej diety. W mediach społecznościowych czy w rozmowach ze znajomymi często słyszymy: cukier uzależnia jak kokaina, cukier zabija. Wytykamy go…
“Nie stresuj się tak” – ale by było pięknie, jakby ten tekst kiedykolwiek zadziałał na kogoś, kto jest w swoim szczytowym momencie stresu. Proces odzyskiwania wewnętrznej równowagi jest bardzo złożony…